Poranek nerwowy, przepakowanie, dobór sprzętu, podział co na plecy, co dla tragarzy, co zabierze koń zajmuje dodatkowy czas. Wczorajszej logistyczne ustalenia wymagają dziś sporo czasu, które Bir Bahadur musi przeznaczyć na zakupy i organizację „karawany”. Wtem wpada Rysiek – zostaw to idź na dach, a tam o raaaaany. Pięknie się odsłoniły, śnieżne, monumentalne, nieskazitelne góry. Wyglądamy za nią, najpierw Machapuchare – słynny rybi ogon rozpoznaję go od razu, po prawej Annapurna II, zerkam w lewo – jest! Zza chmury wyłania się Annapurna Południowa, a obok niej Chiunchuli. To tam już za moment wyruszamy. Pakujemy manele do terenówki i w drogę. Bir Bahadur zna skrót do Ghandruk. Po drodze zatrzymujemy się na pierwsze zakupy. Jeden z nich widzę, że konkuruje do Biedry, same palety i kartony w przejściu. Mimo, że jedziemy w 10tkę (kierowca kogoś zgarnął) to i tak pytają nowi, czy mogą z nami podjechać (w aucie na 7 osób). W trakcie drogi, po prawej dają się nadal podziwiać piękne góry. Tuż przed Ghandruk Arek postanawia pobiegać za autem – ma moc! Jeszcze będzie mieć okazję się sprawdzić, zamierza dźwigać 16kg). Będziemy dziś spać w pięknej miejscowości w gospodarstwie samego Bir Bahadura! Ale tu przewspaniale, klimat nie z tej ziemi. Ludzie są tacy szczęśliwi – to widać na twarzach mieszkańców. Mamy pół dnia luzu (względnego), bo z Birem i Ryśkiem ustalamy nadal logistykę. W między czasie jak podpięliśmy wszystkie powerbanki to wywaliło bezpieczniki w połowie wioski. Brat Bira bierze trochę sprzętu do swoich gniazdek. Wieczór mija przyjemnie, zostaliśmy zaproszeni na obchody święta kilka schodów wyżej. Obserwujemy jak lokalsi tańczą, nas obdarowują kwiatami. Zostaję tylko z Arkiem i rodziną Bira – ten pomiędzy kupowaniem prowiantu na jutrzejsze wyjście, namawia nas na parkiet. I tak tanecznym krokiem kończymy ten dzień. Jutro wzdłuż rzeki Kumniu Khola będziemy się udawać dokładnie tymi samymi „śladami uczestników” z 1979r ku Annapurnie Południowej!
Uwaga: możemy nie mieć Internetu przez parę dni…
M.
Dopiero rano zobaczyliśmy jak Jelcz zaparkował. Znów kable, aby wyjechać nie obeszło się bez niezastąpionej słynnej już drabiny (wracam do relacji na naszym kanale youtube z 2021 i wyprawy na kołach do Iranu). Coraz bliżej do Pokhary. Zatrzymaliśmy się przy drodze w świetnej knajpie. Przywitał nas tylko jeden Nepalczyk, który przyszedł posprzątać. Gospodarze wzięli wolne z powodu święta w Nepalu (jak się przekonamy wkrótce na parkiecie). Na postoju wyrabiamy zdalnie permity, które wysyłam do Sujana z prośbą o wydrukowanie. Tak – Sujan specjalnie przyleciał z Kathmandu, aby nam pomóc w organizacji. Z trudem dotarliśmy do International Mountain Museum – nasze miejsce wydarzenia, które będzie miało miejsce po powrocie z gór. Znów się wpakowaliśmy w wąskie uliczki, tym razem Arek otworzył Jelonkiem skrzynkę elektryczną na słupie. Wtem na skuterze przyjeżdża po nas Sujan z Bir Bahadurem we własnej osobie! (Napalczy, był tragarzem na wyprawie w 1979). Zawitaliśmy przed weściem do Muzeum. Taxi do miejsca zbiórki, przeładunek i robimy ustalnia. Rysiek – nasz wyłoniony w grupie consigliere liczy rupie potrzebne na wyposażenie, zapasy żywności, namioty i cały szpej. Będzie tego zdrowo ponad 150kg! To będzie istna „karawana” do bazy. Tragarze będą spać tak jak w 1979 przykryci kocami. Nam mają załatwić namioty. Drobne zakupy w Pokharze i dziś już nie uda mi się przepakować – dzielę z Darkiem pokój, a wspólnie mamy sprzętu video, który rozmyślamy jak zabrać. Jutro w górę!
M.
—
Zaczęliśmy od Hickoka. Trzęsienia ziemi, a potem napięcie narasta. Arek po noclegu musiał wycofać Jelczem krętymi uliczkami pod pajęczyną niskowiszących kabli elektrycznych. Bartek z drabiną podnosi co trzeba co trzeba, Maciek w jednym rogu Jelcza, Boguś w drugim lusterku, sprzęgło zaczęło lekko się przepalać, ale finalnie i szczęśliwie znaleźliśmy się na normalnej drodze. No to w drogę! W środku trasy szyld: capucino, espresso, americanoitd. Szok! Profesjonalny expres do kawy, pełna kultura. No i pierwszy główny cel wyprawy: Pokhara. Zabieramy graty do hotelu (extra), Jelcza zostawiamy pod opieką w International Mountain Museum, wymiana kasy żeby starczyło w górach i przepakowanie gratów, co zostaje w hotelu, co idzie w góry. Jutro zostawiamy „cywilizowany” w europejskim rozumieniu świat i rozpoczynamy II etap: Annapurna Base Camp. Wish us Good Luck! (łapka)
R.
Co tu się wydarzyło w ogóle? Ten wpis nie będzie obszerny, dodam tylko, że Jelonek wjechał po zmroku w miejscowość górską z tak wąskimi i krętymi uliczkami, że tubylcy tylko zaparkowane skutery chowali do straganów, aby się nie nadziały na kieł Jelcza. Jelonek nie miał też łatwo w górnym wymiarze, atakowały go zwisające do samych lusterek kable elektryczne. Arek – chapeaus. Chcieliśmy zaoszczędzić czas, straciliśmy 3 godziny i po nocy opuszczaliśmy tę przełęcz jadąc max 30km/h. Na szczęście rzutem na taśmę dojechaliśmy do jakieś miejscowości gdzie zostaliśmy na noc.
M.
—
W sumie trzeba by o tym dniu zapomnieć. Logistycznie porażka. Trudno było dojść do consensusu, jak długo jedziemy, gdzie się zatrzymujemy. Atmosfera w pewnym momencie się zagęściła, tak jak i droga. W poszukiwaniu hotelu wbiliśmy się w samo centrum jakiegoś miasta, gdzie riksze miały problem z jazdą. Cisnęliśmy się tak pomiędzy straganami, że można by było zgarniać towar prosto z Jelcza. Ale jak to zwykle na koniec dobiliśmy do noclegu. Plus z tej sytuacji taki, że zostało nam na jutro tylko 65km do Pokhary! Może tylko, ale zajmie to i tak min. 4 godziny. Tyle na dzisiaj. Pa!
R.