Mimo, że jesteśmy już w Europie, to w naszej pamięci wciąż przeważają obrazki z Bliskiego Wschodu. Jelonek wciąż na dobrej fali i bardzo sprawnie przemierza bułgarskie drogi. Dojeżdżamy do granicy z Rumunią. Bardzo łatwo przekroczyliśmy Dunaj. Jedyne co stwierdził celnik, to że widział nas w telewizji, bez zbędnych więc pytań przepuścił nas dalej. Rumunia – to w tym kraju, jak się ma później okazać postanowimy wystawić Jelonka na ostateczną i bardzo trudną próbę wydajnościową. Za cel obieramy sobie bowiem pokonanie najwyższej w Rumunii przełęczy tzw. „Transylwański Highway”. Zafascynowani obrazkami z internetu z przepięknymi serpentynami nad ogromnymi przepaściami, nie bierzemy jednak pod uwagę, że już jest późny wrzesień i może być krajobraz nieco odmienny… Na nocleg zatrzymujemy się przy drodze leśnej, w zasadzie parę metrów od drzew. Podczas kolacji zatrzymuje się jeszcze koło nas służba leśna, która stanowczo odracza spanie na zewnątrz pojazdu, co jak się ma rano okazać było najcenniejszą wskazówką tej wyprawy!
Ostatnie tankowanie w Gebze i jedziemy na granicę. Tam o dziwo wszystko przebiegło ekspresowo (tylko 4 godziny). Strona turecka przemieliła nas jednak wyjątkowo od okienka do okienka. Wszystko w poszukiwaniu tajemniczego Mr. Memmeth, do którego każdy z celników nas kierował. Trafiamy na oddział dezynfekcji, gdzie młody Turek pokierował dalej nasz karnet ATA w odpowiednie ręce. Po uiszczeniu bakszyszu w trybie ekspresowym dostajemy podpite dokumenty. Teraz już tylko strona bułgarska. Granica oblegana przez celników z psami trzepiących niemal wszystkie samochody osobowe w obie strony. Z bagażników wylewa się rzeka przemycanego alkoholu (głównie do Turcji). Kolej na nas, celnik jednak nie chce otwierać naszej nie małej paki, bo widząc odstraszający już karnet ATA kieruje nas na cło. (i tak odkryliśmy największy i jedyny atut tego papieru). Tam jeszcze bardziej zdegustowana celniczka podbija wszystko w ciemno! I tak straciliśmy możliwość przemytu czegokolwiek w dowolnej ilości. Nawet nie zauważyli naszej trawy – rozchodnika na Burubahajce. Przez 4 granice, 8 kontroli, nikt nie zauważył tej wspaniałej plantacji – zielonek dachu na dachu świata. Ot wdzięk osobisty Jelonka! Żebyśmy my o tym wiedzieli od początku…
Przed wpuszczeniem do Bułgarii jeszcze obowiązkowa dezynfekcja podwozia i kół Jelonka nie bagatela za 1,5 EUR. Kolejne kilometry w bułgarskich krajobrazach już w otoczeniu nocy. Trafiamy na nocleg na znane nam już wcześniej miejsce dla Tirów – Gurkowo.
Dziś mamy przyjemność zawitać w tureckim oddziale Adient w Gebze. Jelonek z pełną gracją i po dłuższym (jak na warunki na wyprawie) odpoczynku wjeżdża na teren zakładu. Wita nas kadra zarządzająca zakładem produkcyjnym pomagając nam wystawić galerię fotografii wokół pojazdu. Przez kilka godzin gościmy wielu pracowników firmy z wielu działów. Dział utrzymania ruchu jest nad wyraz zainteresowany zarówno Jelonkiem jak również himalajską historią polskich wypraw.
Wszechstronnie ugoszczeni „wiktem i opierunkiem” opuszczamy firmę. Wieczór zapowiada się wybornie. Tym razem z naszym irańskim partnerem projektu udajemy się na pożegnalną kolację – Stambul by night. W jej trakcie pojawia się realna możliwość wysłania Jelonka drogą morską do Pakistanu w nieokreślonej jeszcze przyszłości. Mamy też możliwość spróbowania miejscowych specjałów: jagnięcina, baranina, szaszłyk, kebab i Rakij (wym. Rake), a wszystko to z pięknym widokiem na morze Marmara.