Dzień 34 – 23:00 – Spotkanie oko w oko z niedźwiadkami
Przepiękne tereny w jakie wjechaliśmy dziś Jelonkiem nie pozwalają zbyt długo spać. Czuć przyjemny chłód, a to znak, że na przełęczy może padać śnieg. Arka o dziwo nie słychać jeszcze na zewnątrz. Zazwyczaj wstaje wcześnie i wychodzi z kabiny na poranny obchód. Tymczasem jakiś natręt dzwoni z samego rana na Ryśka telefon. Ten jednak nie odpowiada. No nic – trzeba wyjść z „Himalaya Lodge” ku porannym rytuałom. Piękny chłodny poranek. Wychodzę zza Jelcza chcąc wylać z siebie nieco płynów, jak tu nagle tuż na wprost stojąca niedźwiedzica wraz z dwójka małych! Arek w najlepsze nagrywa ten moment ów zdziwienia misiów z zamkniętej szczelnie kabiny, a ja pierwszy raz wbiegłem do „Himalaya Lodge” bez dotykania (a miało nie być wspinaczki na tym wyjeździe, a już na pewno nie w stylu alpejskim). Na szczęście misie nie spodziewały się, że na pewniaka przyjdzie ich ktoś przywitać i zdecydowały także dać dyla. Niezapomniane przeżycie!
Dziś już porannego gotowania nie było. Zwijamy nasz obóz i kierujemy się na przełęcz. Przed startem podjeżdża do nas jeszcze rowerzysta (odważny jest), który mówi, że boi się niedźwiedzi. Może jest to jakiś sposób na życiówkę… Kilka kilometrów wyżej wjeżdżamy do innego świata. Widoków to my raczej nie uświadczymy. Za oknem mleko, śnieg i mróz. Drogi oblodzone. Szczęście w nieszczęściu mijamy piaskarkę, ale zdajemy sobie sprawę, że nie ma już odwrotu. Na tej przełęczy nie da się zawrócić, a zwłaszcza Jelonkiem. Pokonujemy kolejne metry w górę, a krajobraz zmienia się adekwatnie. Na szczycie już kompletna zima (oby nie stulecia), bo czeka nas jeszcze tunel, z którego przez wszystkie technologiczne otwory Jelonka wlatuje mroźne powietrze. Szyba przednia zamarza w parę minut, a po wyjeździe z tunelu na drugą stronę w cale się nie rozpogadza. Teraz każdy km w dół na drugim biegu powoduje niepewność, która znika widząc pierwsze zielonkawe korony drzew. Tak o to Jelonek zdał na piątkę z plusem najtrudniejszy test na tej wyprawie!
Droga przez Rumunię nie przestaje dalej zaskakiwać. Na naszej drodze całkiem przypadkiem spotykamy kilkanaście sportowych samochodów z Polski, a mina znajomego witającego nas na środku szosy kompletnie nas zadziwia. Krótka wymiana doświadczeń oraz wspólne zdjęcia dopełniają tę niezwykłą chwilę. Granica z Węgrami to już rutyna. Jeden celnik jeszcze retorycznie wskazał nam kolejkę dla tirów (gdzie końca nie widać), ale zostajemy na tym pasie mówiąc grzecznie, że to nie Camion, a wystawa himalajska. Jeszcze tylko kontrola towaru. Nie przestaje nas zadziwiać fakt, że celnik zaglądając do „Himalaya Lodge” nie orientuje się, że jest jeszcze druga podłoga… Nie wnikając przepuszcza nas dalej i szukamy najbliższego parkingu już po węgierskiej stronie. Ale to był bardzo emocjonujący dzień!