Gospodarzowi udało się na noc ściągnąć z polskiej wioski (parę godzin) dwóch mocarzy do noszenia koszty z ekwipunkiem. Zamieszanie przy śniadaniu ze wspaniałym widokiem na góry. Pięciu tragarzy w tym dwóch nowych (gros obciążenia) wyrusza przodem. W górę, aby potem w dół, i znów w górę i tak w koło, aż w końcu dochodzimy do Nergu – pozostałości po wiosce z 1979, w którym dziś budują spory most, który ma prowadzić na nowy szlak, ale uwierzcie, dziś nadal to nieuczęszczany region. Jest tu także świetny shalter wykorzystujący kawałek jaskini. Niesamowicie wykańczają tu te szałasy, a wyposażenie kuchni mają z bambusa o dużo lepszej jakości i użyteczności niż tani import z CN. Dba o te rzeczy. Po krótkiej przerwie idziemy w górę. Trawers jest średnio trudny, mocarze są z przodu, nasi himalaiści ciut z tyłu, ale dają radę! Wspinamy się po kłębach różnorakiej roślinności, które urozmaicają pokrytą jesiennym kolorem łąkę. Trasa bogata w kamienie i głazy, po których pewnie stąpa cała karawana. Dochodzimy do brzegu rzeki, którą musimy w pewnym momencie przekroczyć po kamienistych mokrych stopniach. Zapada mgła, niebo znika i pojawia się mleczny krajobraz. Ostatni trawers w górę, jeszcze chwilę w górę i jest! Mesa wykonana z bambusa, która się zachowała z 1979r. Nepalczycy już zajęli się organizacją bazy. Wypakowują namioty, sprzęt kuchenny, żywność, kuchnię pokrywają plandeką. Klimat wzbogacają ich stroje, stare koce, pod którymi śpią i przede wszystkim technika, z jaką precyzją wszystko ogarniają. Dochodzą nasi himalaiści. Bogdan Dejnarowicz i Ryszard Włoszczowski ze wzruszeniem witają się z nami uściskami jak gdyby nie widzieliby nas od kilku miesięcy. Słyszę od Ryśka „zrobiłeś to” i nagle uświadomiłem sobie, że 5 lat zajęło dojechanie Jelczem w Himalaje i dotarcie do tej bazy z uczestnikami pamiętnej wyprawy. Chwilę stoimy przy naszej kuchni. Schodzimy w dół, to tu stały ich namioty. To tu rozłożymy dziś nasze. Jednak to tuż obok jest specjalne miejsce. Podchodzimy do skały, w której 45 lat temu Wiktor Szyczypka – kierowca Jelcza z 1979r. wykuł napisy w skale po tragicznym wypadku. Chwila zadumy, stoimy tak w ciszy, we mgle, odświeżamy pamiątkowy napis. Poprawiamy tabliczkę upamiętniającą trzech uczestników. Pamiętamy.
M.
Rano czekała nas niespodzianka, trzech z sześciu tragarzy zeszło w dół. No to zostaliśmy z tobołem w postaci trzech koszy, których nie ma kto targać. Zaraz – otwieram moją książkę Śladami Uczestników i czytam fragment listu Jerzego Pietkiewicza (kierownik wyprawy 1979) do karawany: „”Ci co sami rezygnują i stawiają karawanę w trudnej sytuacji – nie dostają forsy (chyba, że znalazł następcę).” Pada propozycja przegrupowania, część wyruszy dziś rozbić camp, druga ekipa dojdzie jutro gdy zdobędziemy tragarzy (lub ci co zostali zrobią dwa kursy). Sortujemy wyżywienie, mniej tragarzy to przecież jeden kosz z jedzeniem. Zostawiamy też część naszego jedzenia w Holy place (3 kuraki, które jutro już się zepsują, połowę ziemniaków, cukier, pomidory, ryż), Wygląda na to, że pięciu tragarzy wystarczy. Gospodarz Holy place, wysyła do nas z najbliższej oddalonej wioski (5godzin) dwóch mocarzy. No to dziś już nie wyruszymy… Dobrze jednak, że zostaliśmy na tej wysokości, saturacja jest niska, jemy, pijemy, sikamy i śpimy. Darek wychodzi w górę z aparatem, mało co się nie zgubił, bo wszystko nagle pokryła gęsta mgła. Po powrocie opowiedział nam, jak spotkał na ścieżce martwego konia, na którego już czyhały sępy. Cały dzień regeneracji, druga noc na 3400 i jutro podchodzimy na 3800 do naszego celu – bazy uczestników pod Annapurną płd z 1979r.
W trakcie dnia gospodarz pokazuje nam też lepszą drogę do Hidden Lake i dalej do Khayer Tal. Jest to miejsce, w którym uczestnicy zostawili w dodatkowym namiocie szpej dla grupy atakującej szczyt: Krzysztofa Wielickiego, Zbigniewa Czyżewskiego i Kazimierza Śmieszko. Zmieniamy więc plan dojścia do Porhe Kharka (pierwotnie to stamtąd mieliśmy wychodzić do bazy wysuniętej) i będziemy trawersować śladami uczestników z 1979r. Na szczęście warunki są dobre, co potwierdzają lokalsi – śniegu do 5000m brak!
M.
Pobudka nie za wczesna, bo przepisywałem dzienniki do 2 w nocy. Oni tu mają tak jak tak jak u mojej siostry – też wyłączają router na noc. Rano więc przesyłam w Internety ostatnie materiały przed wyjściem w góry. Przesyłanie filmów idzie jednak za wolno, na przemian z pakowaniem sprzętu jest to kłopotliwe. Tymczasem kolejny raz wywaliło korki, powerbanki prawie nabite. O 8 z opóźnieniem ruszają porterzy. Jak się okazało mamy 180kg szpeju co za tym idzie będziemy potrzebować aż 6 tragarzy. Każdy dodatkowy wymaga dodatkowych kg jedzenia dla nich. Bir Bahadur się miesza i nieco tracę zaufanie wobec zmieniających się warunków. Doliczyliśmy się 60kg samego jedzenia. Wyruszyli. Mają moc chłopaki nieziemską tyle na sobie nieść. My ze swoimi plecakami ruszamy do miejscowości Mridi (1970m). Tam po spotkaniu z tragarzami ruszamy w górę! Bir Bahadur pokazuje nam „skrót” – trasę uczestników z 1979, którą szybko po kilkuset metrach w górę zdementowali spójnie Bogdan i Rysiek. Zawierzyłem Birowi i to był błąd. Zamiast z Chhomrong, miejsca, które znam i wiem ile się idzie, podążamy jego „skrótem”. Niestety przerażeni tragarze wysiadają po raz pierwszy. Trzech z nich idzie tędy pierwszy raz i wprost dają sygnał, że to za mocno. Taki pion, jak dwa razy na Śmielec, tylko, nie ma paciorków, a kolejne schody z kamieni, korzeni i łąki. Pion, który nie odpuszcza, mimo, że Bir Bahadur powtarza co chwilę, że zaraz się wypłaszczy, że skończy się dżungla itd. Co godzinę odpowiada „one hour sir”. Gdy już jest za późno orientuję się, że przewyższenie może dojść nawet do 1600m! Śpimy bowiem na wysokości 3300m (jak dojdziemy). Mijamy małe klepiska, las, który zamienia się w dżunglę. Po 15:30 pomału się ściemnia, odgłosy zwierząt się nasilają, na pewno małpy już nas obserwują. Czasem wyjdziemy na trawiasty kawałek, aby znów wejść w gęsto porośnięte wielkie drzewa rododendronów i bambusów. Jest już zdrowo po 16:00, ściemnia się, a my nadal jesteśmy w dżungli. Nerwowa atmosfera, Bogdan chce rozbijać namioty, inni chcą zostawić rzeczy i schodzić w dół odciążyć tragarzy – ci ledwo idą. Bir odradza, bo wspomniane małpy ukradną nam plecaki w 5 minut. Przegrupowujemy się, Bir schodzi do tragarzy, my pomału pniemy się w górę oszczędzając nasze czołówki. Dopiero 2500m! Dostaję pierwszych skurczy na prawej noce. Mamy cel, aby wyjść z dżungli na łąki, które są na ok. 3000m. Po każdym krótki postoju, plecak jednak staje się coraz cięższy, a oddech słabszy. Ścieżki w nocy między drzewami wydają się jakby węższe. W wielkich trudach wychodzimy na łąkę jest już 19:00 i nadal 300m przewyższenia przed nami. Dociążam jak mogę lewą nogę, aby nie dostać kontuzji. Prawa ma dość. Szczerze nigdy takiej wyrypy w górach nie miałem. Na szczęście groźnie wyglądające chmury tuż po wyjściu z lasu rozwiał wiatr. Oświetla nam drogę księżyc i gwazdy. Do „Holy place” docieramy na 20:30. Księżyc przepięknie rozświetla Annapurnę Płd. Połączoną z nią granią górę Hiunchuli. Tuż obok Machapuchare. Jeden z tragarzy zgłasza ból głowy, będzie jutro rano schodził. Bir chyba nie ogarnął do końca tego skrótu… W nocy co chwilę budzą mnie bolesne skurcze nogi – no to zobaczymy co jutro pokaże!
M.
—
Urodziny mojego syna Michała! Wszystkiego Najlepszego! Od rana zbieranie i pakowanie karawany, a to nigdy nie jest proste. Potem niespodzianka in plus, w 2 jeepy podjeżdżamy jeszcze jakieś 40min do góry, zamiast klepać ponurą jakąś szutrową drogą. No i teraz zaczyna się himalajski standard. Ponieważ wszystkie drogi przecinają rzeczne doliny, to wpierw zbiegamy na łeb na szyję, żeby po przejściu mostku pokonywać setki pionowych schodów. Po (wcale niekrótkim postoju) porzucamy trekkingowy szlak i lokalnymi ścieżkami pniemy się do góry. Dosłownie to „droga” prowadzi prostopadle do góry. Kończą się ostatnie domki i lądujemy w ciemnym lesie. Dalej do góry, aż w końcu robi się ciemno. Czołówki do akcji dalej. Ok. 19 a wydaje się, że w środku nocy wychodzimy z lasu, ale dalej mamy do pokonania ok 300m wysokości. Na ostatnich nogach (przynajmniej ja) o 20:30 docieramy do pasterskiej budy, ale rozpalona „koza”, gorąca herbata wystarczy, śpiwór, gazetka (nie poczytałem dużo) i zapadam w sen.